Przyznam się, że mam słabość do powieści autorstwa Emily Giffin, pisarki znanej z takich bestsellerów jak "Coś pożyczonego" czy "Coś niebieskiego". Zapewne, kto zna jej twórczość bez dwóch zdań zgodzi się ze mną, że historie wychodzące spod pióra tej autorki są niezwykle wciągające. Tak jest również w przypadku książki "Pierwsza przychodzi miłość". To opowieść o tym, jak tragiczne wydarzenia w rodzinie Garlandów zmieniają ją na zawsze, to studium relacji między małżonkami, rodzeństwem i przyjaciółmi, to dywagacje nad pytaniem: "czy życie polega na tym, żeby być szczęśliwym, czy żeby uszczęśliwiać innych?".

Książka pokazuje, jak bardzo łatwo jesteśmy w stanie zbudować opinie na temat innych ludzi jedynie przez pryzmat własnych doświadczeń i przekonań. O tym, że trudno jest odnaleźć prawdziwego siebie, znaleźć balans pomiędzy własnymi potrzebami, a powinnościami, konsekwencjami własnych wyborów, zobowiązaniami i oczekiwaniami naszych najbliższych. A także o tym, że miłość ma różne wymiary, nie zawsze jest namiętna i romantyczna, bo bywa też przyjacielska, stateczna i wygasająca.

Powieść napisana jest w naprzemiennej narracji, z punktu widzenia dwóch sióstr Josie i Meredith, diametralnie różnych charakterologicznie, które w życiu więcej dzieli aniżeli łączy, kobiet mających zupełnie odmienne definicje szczęścia, za którym wciąż podążają. Moim zdaniem to świetny zabieg, bo dwie perspektywy pozwalają lepiej zrozumieć problem.

Emily Giffin w doskonały sposób udało się wykreować niezwykle realistyczne postacie, czasem pełne egoizmu, niezrozumienia, smutku, a czasem patrzące na świat przez różowe okulary. Stoi za tym wyjątkowa autentyczność i niesamowita znajomość kobiecej natury.

"Pierwsza przychodzi miłość" to trochę taka gorzka i smutna  książka, ale też oczyszczająca i dająca nadzieję, że zawsze jest czas, żeby wszystko uporządkować.

Dla tych, którzy jeszcze nie czytali, mam świetną informację. Książka dostępna jest w rewelacyjnej cenie w Księgarni Internetowej niePRZECZYTANE.PL



Powszechnie wiadomo, że brudne dziecko, to szczęśliwe dziecko. Co więcej, przeczytałam gdzieś, że „ilość szczęścia dziecka, jest wprost proporcjonalna do ilości błota na nim osiadłego". Nie sposób się z tym nie zgodzić. Nie mam tu jednak na myśli rezygnacji z codziennych kąpieli i nawyku mycia rąk, a raczej upaprania się na maksa podczas zabawy. Niestety, prawdę tę odkryłam, a raczej przyswoiłam, zupełnie niedawno (ale lepiej późno, niż wcale). Wszystko za sprawą mojej rodzonej siostry i mamy.

Mam tę przypadłość, że jestem pedantką i czasem denerwowało mnie to, że moje dziecko jest ubrudzone po koniuszki włosów. Ta moja pedantyczność przeszkadzała Mu w super zabawie, ale na szczęście ten stan mamy już za sobą. Co to za zabawa, kiedy non stop trzeba pilnować, by się tylko nie wybrudzić, powtarzała mi siostra. Od dłuższego czasu nie uczę już Syna, że wydezynfekowane ręce i czysta koszulka to podstawa. Nie ma bowiem lepszego czasu na taplanie się w błocie, skakanie po kałużach i obtaczanie w piasku niż dzieciństwo. Usmarowanym ziemią, farbami czy plasteliną rękom i ubraniom najczęściej towarzyszy najpiękniejszy i najszczerszy uśmiech na świecie. Ten, który słyszę w uszach jeszcze długo po tym jak ucichnie.

Nigdy wprawdzie nie było ze mną źle do tego stopnia, by zabraniać zabawy w piaskownicy czy skakania po kałużach. Widziałam jednak mamy przychodzące z dzieckiem na plac zabaw, jednocześnie z zakazem zabawy w piasku i wiecznym "uważaj", "nie dotykaj" czy "zostaw to, pobrudzisz się". Czy jest sens wprowadzać takie ograniczenia? Przecież wyjście na plac zabaw to nie pokaz mody i wystarczy maluchowi założyć starsze, podniszczone ubrania, dając mu jasny sygnał, żeby nie bał się plamy czy czarnych kolan, a uwierzcie mi zyskamy mnóstwo punktów do bycia najlepszą mamą na świecie. A dziecku dodamy tym prawdziwych skrzydeł.

Taka zabawa, eksperymentowanie z każdym tworzywem, teksturą i konsystencją wspomaga rozwój sensomotoryczny dziecka, pobudza jego kreatywność, a to warte jest kilku par nieodpranych koszulek i spodenek czy paru groszy na zakup folii, kiedy zabawa w najlepsze trwa w domu. Czasem warto zluzować z nadopiekuńczością, lękiem przez brudem i unikaniem naprawdę dobrej zabawy, by wychować bardziej otwarte na świat, na nowe rzeczy, śmiałe i ciekawe świata dzieci.

*zdj. internet


Zapewne dla niektórych urlop jest już wspomnieniem, ale wiele z was dopiero czeka na zasłużony wypoczynek. My w tym roku wybieramy się na wakacje dopiero w sierpniu, ponieważ w tym czasie przedszkole, do którego chodzi Alexander, jest zamknięte. Powoli szykujemy niezbędniki na wakacyjną wyprawę. Z niektórych rzeczy będziemy korzystać przez okrągły rok, np. podczas wypadów na basen.

1. Krem do opalania - bez tego ani rusz. Mam tylko nadzieję, że słonce będzie nam sprzyjać. My już drugi rok z rzędu mamy zestaw dla dzieci: koszulka przeciwsłoneczna i krem do opalania SPF 50+ firmy Algamaris (pisałam o nim TU). Można go kupić na stronie Organicall

2. Okulary przeciwsłoneczne - te firmy Beaba świetnie służą mojemu dziecku już drugi rok. Są solidnie wykonane, bardzo wytrzymałe. Więcej pisałam o nich TUTAJ. Zdecydowany mast have wakacyjnych wypadów.

3. Cuipo kubek ze słomką - najlepszy bidon jaki mieliśmy. Napój „nie ucieka” i słomka jest chroniona przed uszkodzeniami i zabrudzeniem. Do tego przy jego zakupie ratujemy metr lasu deszczowego. My swój mamy ze sklepu NoNo.

4. Śniadaniówka - obowiązkowo na przekąski i owoce, bo nad wodą apetyt dopisuje (mnóstwo wzorów TU i TU).

5. Koc piknikowy - świetny, zarówno na plażę, jak i do parku. TEN ze Skip Hop ma wbudowaną torbę-lodówkę. Fantastycznie chroni przed chłodem i wilgocią. Jest naprawdę sporej wielkości, po rozłożeniu ma wymiar 150x150 cm.

6. Ręcznik poncho - na wyjazdy nad wodę lub na basen zawsze zabieramy ze sobą ręcznik z kapturem. Ten marki Lassig jest dwustronny, świetnie wchłania wodę i zapewnia ochronę przeciwsłoneczną 50+, chroni przed wiatrem dzięki gęsto tkanej warstwie zewnętrznej z mikrofibry, odporny na przyczepianie się piasku na plaży. Po złożeniu jest bardzo malutki, co jest ważne podczas wyjazdów. Można go kupić np. TUTAJ.

7. Torba plażowa - kolejny świetny produkt marki Lassig. Nowy Beach Shopper z kolekcji Splash & Fun to pojemna i wyjątkowo lekka torba plażowa. Do torby dołączone jest opakowanie, które pełni dwie funkcje: jest pokrowcem na dużą torbę, którą dzięki niemu można złożyć do niewielkich poręcznych rozmiarów co zdecydowanie ułatwia nie tylko przechowywanie ale i transport oraz gdy duża torba jest w użyciu mała staje się etui na butelkę z piciem dzięki swym właściwościom termoizolacyjnym. Można ją kupić np. TU.

8. Czapka do ochrony głowy, szyi i uszu dziecka, np. taka.

9. Crocs - myślę, że te buty są niezastąpione na plażę i basen.

10. Wiaderko - takie silikonowe, które można zwinąć w sam raz na wakacyjne wojaże. Jest lekkie, elastyczne, do zabawy w wodzie i piasku. My mamy w kolorze czerwonym, możecie je kupić TUTAJ.

11. Foremki do piasku - bardzo trwałe, składające się z trzech elementów foremki to świetny zestaw do budowy zamków i babek z piasku. TU.

12. Magnetibook - gdyby zabawa w wodzie już się znudziła, to na kocu też można się super bawić, chociażby za sprawą  magnetycznej układanki firmy Janod. Posiada aż 50 magnesów oraz 18 kart z gotowymi wzorami pojazdów. Dostępna TUTAJ.

A jakie są Wasze typy? Z chęcią podejrzę. Udanych wakacji!



 


Swoją przygodę z Instagramem zaczęłam ponad dwa lata temu i dziś właściwie nie wyobrażam sobie bez niego życia. Przeglądam zdjęcia w wolnej chwili, bo lubię być na bieżąco z profilami, które obserwuję. Nie jest ich może zastraszająco dużo, ale dzięki temu, te które cenię nie umykają mi. Czego szukam na Instagramie? Przede wszystkim inspiracji, tak po prostu, banalnie, oraz tego czegoś co sprawi, że mam ochotę scrollować dany profil z góry w dół, czytać opisy, dyskusje i z niecierpliwością czekać na kolejne. Z Instagrama dowiaduję się o zdrowym, ale dobrym jedzeniu, o niszowych markach, o pięknych miejscach do odwiedzenia czy o aktualnych promocjach. Poniżej moje osobiste top 6 kont promujących zdrowe odżywianie. 

@whatforbreakfast - to profil Marty Greber, która w pięknych kadrach zazwyczaj pokazuje pyszne śniadania. Nie masz pomysłu na najważniejszy posiłek dnia, wpadnij właśnie tam.


@cukrowe - to miejsce, dzięki któremu odkryjesz, że słodycze i ciasta możesz przygotować z produktów pełnowartościowych, bez rafinowanego cukru, białej mąki i z minimum nabiału


@dominikabrzeska - czyli Los Fruittis Mama, która wraz z rodziną mieszka na hiszpańskiej wyspie Grand Canaria. Promuje zdrowe odżywianie, oparte gównie na roślinach i aktywny styl życia. W jej menu znajdziecie w większości surowe owoce i warzywa, uzupełniane produktami pełnoziarnistymi, roślinami strączkowymi, orzechami, nasionami


@wiktoriabanda - jak patrzę na przygotowane przez nią posiłki, to ślinka sama cieknie. Wszystko w pięknym, dopracowanym, artystycznym wydaniu


@jadlonomia - myślę, że tego konta specjalnie przedstawiać nie trzeba, Marta Dymek i jej vegańskie jedzenie


 @zdrowe_jedzenie_bez_chemii -  mnóstwo przepisów i porad na temat zdrowego jedzenia




Minął mi ten czerwiec tak szybko, że nawet nie zdołałam się nim rozsmakować. Za to truskawkami, a i owszem. Fajny był dla mnie ten miesiąc, nawet pomimo chorób, które nas dotykały. Czerwiec to długie dni i krótkie, ale ciepłe noce, to też dobrobyt warzywno-owocowy na wyciągnięcie ręki. Czego chcieć więcej? Wracając jednak do tematu, poniżej moje czerwcowe hity. Zapraszam :)


Szałem w tym miesiącu dla mnie okazało się szczotkowanie ciała na sucho. To taki delikatny masaż całego ciała wykonywany na sucho. Zajmuje mi on zaledwie kila chwil dziennie. Szczotkowanie na sucho daje pozytywne rezultaty nie tylko dla wyglądu, ale również dla zdrowia całego organizmu. Masaż szczotką ma same zalety – ujędrnia skórę, zmniejsza cellulit, pobudza krążenie, redukuje stres i oczyszcza organizm z toksyn. Wykonuję go w domu, zazwyczaj wieczorem, chociaż zdarza mi się przed porannym prysznicem. Szczotkowanie wzmaga pracę układu limfatycznego oraz ma działanie detoksykacyjne. Przy masażu obowiązuje zasada ruchu z dołu ku górze, czyli zaczynamy od stóp i kolejno przesuwamy się na łydki i uda. Brzuch masujemy delikatnymi ruchami kolistymi. Masaż rąk należy rozpocząć od dłoni, następnie kierujemy się ku ramionom, aż do szyi. Okolice biustu są szczególnie delikatne, dlatego należy wykonywać jedynie subtelne, okrężne ruchy wokół piersi. Warto dokładnie wymasować pośladki oraz plecy, zachowując zasadę poruszania się w kierunku serca. Po takim masażu biorę prysznic i wklepuję w ciało olejek lub odżywczy balsam, bo kosmetyki zaaplikowane bezpośrednio po szczotkowaniu znacznie lepiej się wchłaniają, a tym samym lepiej działają. Do tego zabiegu kupiłam szczotkę z naturalnego włosia. Więcej na temat szczotkowania na sucho możecie się dowiedzieć np. TUTAJ. Szczotkujecie się?

Kojący, bezzapachowy balsam do ciała firmy Fresh&Natural to jeden z produktów, który w tym miesiącu po szczotkowaniu używałam najczęściej. Według mnie to właściwie nie balsam, a pianka do ciała. Dzięki tej lekkiej formuje świetnie się wchłania, mam wrażenie, że moja skóra go pije. Wprawdzie producent twierdzi, że produkt jest bezzapachowy, ale dla mnie to mega subtelny zapach migdałowo-kakaowy. Oczywiście pozbawiony jest wszelkich SLSów, SLESów, parabenów, silikonów, sztucznych barwników czy olei mineralnych. Samo bogactwo natury. Balsam jest mieszanką masła shea, masła kakaowego i olei roślinnych, w tym z pestek winogron, moreli, oleju migdałowego, arganowego, a także D-panthenolu. Balsam likwiduje uczucie szorstkości i koi moją skórę. Jest naprawdę rewelacyjny. Ja mam go STĄD.


Drugi produkt, który stosuję nałogowo po szczotkowaniu, to nierafinowany olej kokosowy marki Nacomi. Już kiedyś pisałam o boskim działaniu produktów z tej firmy i nadal podtrzymuje tę opinię. Myślę, że oleju kokosowego nie trzeba przedstawiać. Pewnie każda z nas ma go w swoim domu. Ja stosuję go nie tylko na ciało, ale też na włosy i twarz. Olej kokosowy nierafinowany wytwarzany jest metodą na zimno poprzez tłoczenie twardego miąższu orzechów palmy kokosowej, dzięki temu produkt zachowuje więcej właściwości oleju (bogatsza w składniki odżywcze) i zatrzymuje jego piękny zapach. Można go kupić TU. Ja z wariacji koksowych mam z tej firmy jeszcze peeling. Jest wspaniały. Więcej o nim pisałam TUTAJ


Byliście? Widzieliście? Ja się skusiłam, obejrzałam i nie żałuję. Teraz czas na książkę, na podstawie której powstał film, i jej kontynuację "Kiedy odszedłeś". Film to rasowy melodramat, ale według mnie jeden z lepszych, jaki w ostatnim czasie oglądałam. Bardzo podobała mi się gra Emilii Clarke, głównej bohaterki, ekscentrycznej 26latki, ta mimika twarzy Lou... no super!


Jeśli mówię o twórczości Lisy Scottoline to wyłącznie dobrze. Każda jej książka, którą przeczytałam przemawia do mnie w 100%. Tak było i z "Mów do mnie". Wciągająca i do końca trzymająca w napięciu. To mądra i bardzo solidnie napisana książka. Opowiada o losach Erica Parrisha, ordynatora oddziału psychiatrii szpitala Havermayer General, który nie może narzekać na brak sukcesów zawodowych, ale za to jego życie prywatne to raczej porażka. Cały świat wywraca mu się do góry nogami, kiedy na terapię przyjmuje siedemnastoletniego Maxa cierpiącego z powodu nieuchronnie zbliżającej się śmierci jego ukochanej babci. To w połączeniu z silną nerwicą natręctw oraz obsesyjnymi, naładowanymi przemocą fantazjami na temat pewnej dziewczyny czyni z niego pacjenta stanowiącego potencjalne zagrożenie. Książkę można kupić w bardzo dobrej cenie w niePRZECZYTANE.PL.

W czerwcu odkryliśmy też wodne kolorowanki marki Melissa&Doug. Zabieramy je ze sobą w podróż, na kocyk nad zalew, bo Alexander uwielbia kolorować, rysować czy pisać. Tworzy takie historie, że aż mnie zaskakuje. W zestawie mamy obrazki ze zwierzątkami oraz mazak, który należy napełnić wodą i zabawa gotowa. Po wyschnięciu kolory znikają i można zabawę zacząć od początku. My swój zestaw mamy ze Świata zabawek

A Wy macie swoje hity?

Często, no dobra niemal codziennie, nachodzą mnie myśli, że spędzamy z naszym Synkiem za mało czasu. Przez pięć dni w tygodniu jesteśmy rozdzieleni po dziewięć godzin, nie licząc nocy, więc tego wspólnego czasu jest jak na lekarstwo. 

W tygodniu pędzimy bez zastanowienia, tyle przecież jest do zrobienia, w pracy, w domu. Ciągłe ściganie się z czasem. W tym codziennym pędzie zapominamy o tym, co jest tak naprawdę najważniejsze. Te wspólne chwile umykają. Zatracamy się w pracy, obowiązkach, również tych związanych z rodzicielstwem. 

Kiedyś przeczytałam, że dziecko to największa radość, ale jednocześnie najtrudniejsza praca, to wyczerpujące z jednej, a z drugiej cudowne, sensotwórcze i ciekawe doświadczenie. To emocjonalna jazda kolejką górską, gdzie doświadczamy ogromnej miłości, radości, ale i smutku, złości, strachu. To kręte drogi z wybojami, ale dzięki Synowi, więcej we mnie siły, odwagi i uwagi. To Jemu zawdzięczam to wyhamowanie w weekend. To skupienie się na tym TU i TERAZ. To właśnie weekendy są zawsze na maxa nasze. Całej trójki. 

To wówczas mamy czas na przytulanie w łóżku, błogie lenistwo, celebrowanie każdej wspólnej chwili. Bez pośpiechu i związanego z nim zdenerwowania. Razem przygotowujemy jedzenie, tarzamy się po dywanie, rozmawiamy ze sobą, śmiejemy się na cały głos i tańczymy jakby jutro miało nie nadejść. To poczucie wyjątkowej więzi, ta bliskość drugiego człowieka jest nam bardzo wszystkim potrzebna. To ona daje nam poczucie bezpieczeństwa i stabilności na cały nadchodzące tydzień. Jesteśmy razem bez żadnego "czekaj", "zaraz", "potem", tylko TU i TERAZ, bo to, co aktualnie się wydarza, już się nigdy przecież nie powtórzy. Napełniamy tym szczęściem każdą cząstkę siebie. 

Cieszę się, że zrozumiałam to w porę, że weekend to nie sprzątanie i pucowanie okien, a czas poświęcony drugiemu człowiekowi, temu dużemu, i temu małemu. Mam bowiem świadomość, że "im więcej dotyku człowiek doświadcza w okresie dzieciństwa, tym będzie spokojniejszy w życiu dorosłym" (M. Sundelrand).
Obsługiwane przez usługę Blogger.