Mam przyjaciółkę. Taką prawdziwą. Od serca. Wyjątkową. Jedyną. Taką, którą każdy chciałby mieć po swojej stronie. Taką, i do tańca, i do różańca, taką z którą można konie kraść. I chociaż mieszka ode mnie setki kilometrów, mentalnie codziennie obok mnie. Była i jest ze mną w tych radosnych chwilach, i w tych pełnych smutku i łez. Zawsze mogę się do Niej zwrócić. Zawsze mnie wspiera, ale nigdy nie głaszcze po głowie. Oj, nie! Często daje w dupsko motywującego kopa. Po każdej rozmowie z Nią czuję, że mogę góry przenosić. Za co oczywiście jestem jej niezmiernie wdzięczna. To mój własny, prywatny coach. Jest dla mnie olbrzymią podporą. Dzięki Niej dotarłam tutaj, gdzie jestem. Wiem, że Ona błyskawicznie zaprzeczy. Powie, że to moja własna zasługa. Ja swoje jednak wiem. To dzięki Niej moje myślenie o życiu i świecie uległo radykalnej zmianie, dzięki Niej moje życie ma inny wymiar i jest mi z tym kapitalnie. Właściwie dzięki Niej, w wieku prawie 35 lat, wreszcie zrozumiałam i zaakceptowałam bardzo ważną prawdę, którą świetnie oddają słowa Beaty Pawlikowskiej: "W kontekście całego wszechświata i całego życia na Ziemi - jakie znaczenie ma to, że ktoś brzydko o mnie mówi?... No serio :) Nie ma żadnego".
Odkąd pamiętam wiecznie borykałam się z tym, że słowa innych głęboko mnie raniły. Oglądałam się na ludzi dookoła, zastanawiając się jak mnie odbiorą i słuchając tego, co o mnie powiedzą. Karmiłam się opinią innych. Od ich oceny wielokrotnie zależne było moje poczucie własnej wartości czy humor danego dnia. Wielokrotnie słowa innych "cięły" moją duszę na miliony kawałeczków, powodując złe samopoczucie i godziny płaczu w poduszkę. Wprawdzie jeszcze nie jestem całkowicie ambiwalentna na to, co mówią inni, czasem upadam i uczę się znów, od początku, ale w większości przypadków słowa innych odbijają się ode mnie jak od ściany. Już nie czekam na szczęśliwy traf, tylko każdego dnia staram się wypracować w sobie taką właśnie postawę. Mierzę się z tym nowym spojrzeniem. Twierdzę bowiem, że to, co inni mówią o mnie, mówi więcej o nich, niż o mnie samej. Czuję to, a wiara w te słowa oszczędza mi mnóstwo energii, którą mogę przeznaczyć na coś zgoła innego.
Kiedy się potykam przypominam sobie pewną rozmowę:
- nazwała mnie idiotką, - jeśli nazwałaby cię stołem, też byłoby ci
przykro? - oczywiście, że nie, - a dlaczego? - bo wiem, że nie jestem stołem.
Zaakceptowanie takiej prawdy, a raczej uwierzenie w nią, zajęło mi mnóstwo czasu i energii, ale nie żałuję tego ani odrobinę. Dzisiaj wiem, że nikt nie może mnie urazić, bo wiem, że to, co ktoś mówi czy myśli na mój temat, absolutnie nie jest dowodem na to, jaką osobą jestem, a jedynie na to w jakim stanie jest umysł i dusza osoby mówiącej. Działa to również w drugą stronę "nasza opinia o ludziach zależy mniej od tego, co my widzimy w nich, a bardziej od tego, co dzięki nim widzimy w sobie" (Sara Grand).