Bywają czasem dni, zupełnie takie, jak ostatni poniedziałek. Przyszedł zdecydowanie za szybko i rozpoczął się głośnym dźwiękiem budzika o szóstej, nieludzkiej godzinie. I mimo że już ranek, to nadal jestem skrajnie wyczerpana, a baterie mam wciąż nienaładowane.
Podnoszę się jednak i wciąga mnie poranny kołowrotek. Czas goni, więc w pędzie śniadanie, toaleta, ubieranie w pośpiechu siebie, dziecka i każdy rozbiega się do swoich obowiązków. Nie ma czasu usiąść i pogadać o rozpoczynającym się dniu. Praca, a później powroty z niej na łeb, na szyję, bo zakupy i obiad do zrobienia. Ogarnąć dom trzeba, bo niestety naczynia same nie lądują w zmywarce, a kurz osiada się na nocnym stoliku. Ale na tym nie koniec, mam przecież tyle ważnych spraw, a czas nieubłaganie pędzi do przodu. Przecieka przez palce, i żyję od weekendu do weekendu, od wypłaty
do wypłaty, od lata do zimy z ciągłym muszę, muszę, muszę....
To moje tu i teraz ściśnięte jest wiecznie w imadle ciągłego szybciej i więcej, a ja za sprawą tej codziennej gonitwy
tracę z oczu to, co jest w życiu naprawdę ważne. Zupełnie tak, jakby świat miał się skończyć dziś, a ja miałabym zostać rozliczona z tego, co zrobiłam danego dnia. Z tym, że przecież świat istniał wczoraj i pewnie istniał będzie jutro. Tylko ja będę starsza z dłuższą listą rzeczy do zrobienia, brakiem czasu na rozmowę, a później pustym, głuchym domem.
Dlatego dobrze, że czasem przychodzi taki moment, który mnie otrzeźwia. Nachodzi refleksja, że przecież ciągła harówka to nie wszystko, a życie nie jest listą rzeczy do zrobienia i odhaczenia. Jestem ja, jest rodzina. I sama stawiam sobie cele, do których realizacji chcę dążyć, muszę to tylko oddychać, płacić podatki i umrzeć.
Warto więc czasem zwyczajnie odpuścić i pobyć całym sobą z dzieckiem, dzięki któremu świat nabiera zupełnie innej perspektywy. Bo przecież "żaden dzień się nie powtórzy, nie ma dwóch podobnych nocy"*, a mój Syn jutro będzie już starszy i będzie mniej zabiegał o moją uwagę, więc w ten poniedziałek spokojnie siadam i napawam się chwilą z moim dzieckiem. Wtedy dopiero czuję, że na maksa wykorzystuję moje tu i teraz. Jestem naprawdę szczęśliwa.
Jakieś czas temu pisałam recenzję książki "To, co zostawiła" (o TU), która ukazała się nakładem Wydawnictwa Kobiecego. Książka była wyjątkowa, więc skusiłam się na nowość tego wydawnictwa. Tym razem sięgnęłam po "Ostatni raz, gdy rozmawialiśmy" Fiony Sussman. Książkę pokazywałam już na Instagramie i pytaliście o nią, więc pomyślałam, że podzielę się z Wami swoją opinią.
Myślę, że swoją recenzję książki mogłabym streścić w jednym zdaniu: "to jedna z lepszych i mocniejszych książek, które udało mi się w ostatnim czasie przeczytać". To książka, która niesie ze sobą pewien przekaz, zmusza do zastanowienia się, do głębszej refleksji. To ciężka, przejmująca emocjonalna przeprawa, traktująca o zbrodni, karze i przebaczeniu, na które czasem ciężko się zdobyć.
Fiona Sussman w swojej powieści opowiedziała historię jaka dotknęła rodzinę Carli. Rodzinę, która wiedzie spokojne, poukładane życie na farmie. W dniu rocznicy ślubu, Carla wraz z mężem i synem, świętują w domu to wspaniałe wydarzenie. Cieszą się swoim towarzystwem i wspólnie snują plany na przyszłość. Plany Jacka jednak nieco odbiegają od planów jego rodziców, pada więc jedno słowo za dużo. Słowo, które Carla nie chciała powiedzieć i nie zdążyła już za nie przeprosić, bo ich idealny wieczór zamienił się w koszmar.
Do dramatu rodziny przyczynił się Ben, chłopak z patologicznej rodziny, który wraz z kumplem napada na dom Carli. Skutki tego napadu są tragiczne. Giną niewinni ludzie, a Ben trafia do więzienia.
Książka ma ciekawą fabułę, doskonale nakreślony rys psychologiczny poszczególnych bohaterów, świetnie pokazane przemiany jakie w nich zachodzą, podczas długiej i ciężkiej drogi, gdzie nie raz mają chwile zwątpienia i załamania.