Lecę, spadam w dół i wiem, że za parę sekund zderzę się z ziemią. Jedyna myśl, która wtedy mi towarzyszy, to co z moją rodziną. Z moim, bądź co bądź, małym jeszcze synkiem. Z mężem, który został na górze. Co ich czeka? Te samoloty, te płomienie dookoła, te wybuchające z ogromnym trzaskiem bomby. A więc zaczęło się. Wojna! Ta w najgorszym wydaniu. Rozpętała się na moich oczach. Przeżyją? Schronią się? Ja im już nie pomogę. Nie wskażę drogi do schronu. Czy zdążą się ukryć?

Czasem miewam takie sny, po których czuję się mocno zmęczona i nie mogę długo dojść do siebie. Raz budzę się gwałtowanie, ledwo łapię oddech, a raz powoli, zawsze jednak wybucham płaczem. Czuję strach o moją rodzinę. Jest tak silny, że aż się trzęsę. Nie mogę się uspokoić. Potrzebuję chwili, by uzmysłowić sobie, że wszystko jest w porządku, że to tylko zły sen. Usłyszeć głos męża czy równomierny oddech śpiącego synka.

Zawsze wtedy rano ze zdwojoną siłą ściskam moich chłopaków, prawie łamiąc im kości w tych uściskach, całuję, tulę, wwąchuję się zachłannie. Z radością i łzami w oczach patrzę na ich zaspane jeszcze twarze, kiedy krzątają się przed wyjściem. Jak dobrze, że syn spokojnie idzie do szkoły, a mąż do pracy, a nie na wojnę, że rozstajemy się z tą wiedzą, że to tylko na chwilę, a nie na niewiadomoile lub na zawsze. I nie przeszkadza mi wtedy nawet po raz setny proszenie syna o to, by jednak jadł, bo musimy już wychodzić, czy sprawdzającego pogodę męża, chociaż robił to przecież wieczorem.

I wtedy tak sobie myślę, że jednak dobrze mi tak. Dobrze mi w tym moim życiu, z tymi moimi problemami, że za mało czasu i metrażu w mieszkaniu, że wakacje przepadły i że nowe buty ukradli, że w plecach łupie i że znów poranek w biegu. Mam przecież tak dużo, zdrowych najbliższych, wspaniałego Synka, kochającego męża, ciepły dom (i nie ważne, że wszędzie są porozrzucane zabawki dziecięce), oddanych przyjaciół, spokój i miłość. Czego chcieć więcej! Tylko tego, żeby nie było gorzej, bo dobrze mi tak!


Obsługiwane przez usługę Blogger.