Po thrillery zwłaszcza psychologiczne, jak pewnie nie trudno się domyśleć śledząc mojego bloga, sięgam ostatnio najczęściej. Buszuję po księgarniach internetowych w poszukiwaniu takiej właśnie literatury. Zazwyczaj czytam opisy i dzięki nim decyduję czytać czy nie. W większości przypadków są to świetne wybory. Tak też było i w przypadku książki "Co o mnie wiesz?" Megan Mirandy. 

To moje pierwsze zetknięcie z twórczością tej autorki i od razu znakomite. Z wielką przyjemnością śledziłam losy Leah, Emmy i Beathany czekając jaki będzie finał tej historii. Historii, która może nie jest mroczna i pełna zwrotów akcji, ale trzymająca w napięciu i sprawiająca, że czasem sami gubimy się w tym co jest prawdą, a co kłamstwem, budząca w czytelniku poczucie, że nikomu nie możemy ufać.

Leah Stevens to młoda i przebojowa dziennikarka bostońskiej gazety. Pewnego dnia publikuje artykuł o serii samobójstw, co nie podoba się jej szefowi i z dnia na dzień traci pracę oraz chłopaka. Przypadkowo w barze spotyka Emmę, koleżankę z czasów studiów. To przypadkowe spotkanie doprowadza do wyjazdu, a w zasadzie do ucieczki przed przeszłością, obu kobiet do zachodniej Pensylwanii. Wynajmują piękny domek i stopniowo rozpoczynają nowe życie. Emma pracuje dorywczo w różnych miejscach, a Leah przyjmuje posadę nauczycielki w miejscowej szkole. Tą ostatnią zaczyna się interesować napastliwy adorator David, który wkrótce staje w kręgu podejrzanych za brutalne pobicie Bethany, kobiety łudząco podobnej do Leah. Na domiar złego Emma nie wraca do domu i Leah zgłasza zaginięcie współlokatorki, ale czy ktoś taki jak Emma Grey w ogóle istniał?! Wszystko wskazuje na to, że nie. 

Co w takim razie jest prawdą, a co kłamstwem? Kim jest Leah i jakie tajemnice z przeszłości powinny w końcu ujrzeć światło dzienne? Tego dowiecie się sięgając po książkę "Co o mnie wiesz?", która ukazała się nakładem Wydawnictwa Znak. Szczerze polecam! Rewelacyjne czytelnicze doznanie!








Czasem lubię "odpocząć" od thrillerów i kryminałów, co ostatnio nie często mi się zdarza. Kiedy dotarła do mnie książka "Skok w króliczą norę" autorstwa Adrianny Michalewskiej i Izabeli Szolc o czterech przyjaciółkach, moich równolatkach, wychowanych w naszej rodzimej robotniczej Łodzi, wiedziałam że to będzie dobra odskocznia. "Skok w króliczą norę" to trzecia część sagi o łódzkich dziewczynach.

Cztery kobiety: Monika, Amelia, Paulina i Iza, których młodość przypadła na pierwszą dekadę XXI wieku w rozwijającej się kapitalistycznej Polsce są teraz dorosłe, mają rodziny, dzieci i praktycznie te same problemy, co w momencie wkraczania w dorosłość. Ciągną się za nimi konsekwencje złych wyborów, z którymi mimo upływu lat nie potrafią się uporać. Monice przyszło zmierzyć się z samotnym macierzyństwem i chorobą matki, więc miota się między domem a szpitalem. Iza zmaga się z alkoholizmem, w które pchnęło ją nieudane małżeństwo z despotą, dla którego przemoc ekonomiczna stała się sposobem na utrzymanie przy sobie żony. Amelia z kolei rozpacza po stracie pracy i rozpadzie związku. Do tego dochodzą trudne relacje z matką oraz ciągłe pragnienie posiadania dziecka. Ostatnia bohaterka natomiast emigruje do Irlandii w poszukiwaniu lepszego życia. Kobiety dzieli właściwie wszystko, ale łączy przyjaźń, która trwa jednostajnie latami i niejednokrotnie ratuje je z opałów i nadaje głębszy sens ich istnieniu. To przyjaźń prawdziwa, taka bez lukru.

"Skok w króliczą norę" jest idealną książką dla kobiet pisaną przez kobiety. Bo w sumie któż lepiej nas zrozumie, niż my same?! Pewnie niejedna z nas w głównych bohaterkach odnajdzie coś z siebie. Ich problemy, troski, trudne decyzje, z którymi zmagają się dzień po dniu, przytrafiają się i nam, zwykłym kobietom. Czasem jednak pojawia się nadzieja i piękne chwile, które zapierają dech. Warto się tylko na nie otworzyć. 

Książka ukazała się nakładem Wydawnictwa Muza





















Obsługiwane przez usługę Blogger.