ł

Połowa maja za nami, więc pora na cykliczny wpis o moich hitach zeszłego miesiąca. Nie ma co ukrywać kwiecień nie był dla nas najznakomitszym miesiącem. Bywało czasami mocno pod górkę, chociaż zdarzały się fajne chwile, na co wszyscy ciężko pracowaliśmy. Coś w tym chyba jest, że kwiecień plecień, bo przeplata trochę zimy, trochę lata. U nas zdecydowanie przeplatał, nie tylko aurę za oknem, ale też te humory nasze, te lepsze chwile, z tymi znacznie gorszymi. Widzę jednak światełko w tunelu, więc nie ma co dumać za bardzo, nad tym co złe było, ale skupiać się na tych dobrych rzeczach. A kilka fajnych wyhaczyłam w zeszłym miesiącu. Zobaczcie sami!

1. KOSMETYKI


W kwietniu królowały u mnie Yumiki. Kupiłam je pierwszy raz chyba w październiku zeszłego roku. Zachwyciły mnie ogromnie, więc pisałam o nich na blogu i pokazywałam na Instagramie. Wcześniej miałam je o arbuzowym i ananasowym zapachu, a teraz  pojawiły się borówkowe i winogronowe. Tym razem otrzymałam je w prezencie i znów się nimi zachwycam. Świetnie działają i mają dobry skład. Balsamy i kremy cechuje fajna lekka formuła, która szybko się wchłania i nie pozostawia tłustego filmu na skórze, co jest dla mnie przydatne zwłaszcza rano, po szybkim prysznicu, kiedy się śpieszę. Ja osobiście bardzo lubię kosmetyki, które mają w swoim składzie aloes (a te mają, co więcej mają sok z aloesu, nie puder!), który cudownie łagodzi, regeneruje i działa przeciwzapalnie. Zawsze w domu mam tubkę czystego aloesu. Ostatnio koleżanka powiedziała mi, że nakłada aloes na włosy i nigdy takich pięknych nie miała. Ja jeszcze nie próbowałam, ale wszystko przede mną. Kosmetyki Yumi, mimo lekkiej formuły, fajnie nawilżają i likwidują ściągnięcie skóry. Pozostawiają delikatny, subtelny, nienachalny zapach. Po więcej odsyłam Was na Instagram marki, tam znajdziecie sporo informacji na temat produktów. A i zapomniałabym: czy te opakowania nie są cudne? :)

A teraz dwa produkty innej marki, której kosmetyki stosuję już od dawna i jestem z nich bardzo zadowolona.


Z racji tego, że pokończyły się moje wszelakie produkty do mycia twarzy, potrzebowałam się w coś zaopatrzyć. Tym razem spróbowałam oczyszczającego żelu do skóry suchej i wrażliwej marki Basiclab. Kiedyś używałam już żelu do twarzy tej marki, tylko innego, i moja skóra bardzo się z nim polubiła, dlatego wróciłam do tego produktu. Lubię go przede wszystkim za to, że po jego użyciu moja skóra nie jest nieprzyjemnie ściągnięta, zapewne dzięki temu, że żel nie ma w składzie mydła. Nie wysusza mojej buźki, nie podrażnia oczu i bez problemu zmywa resztki makijażu. Mam wrażenie, że koi skórę i ją nawilża. Super!


A drugi produkt, to bezbarwna, nawilżająca pomadka do ust. Nie wiem jak u Was, ale u mnie to produkt pierwszej potrzeby. Mam go absolutnie zawsze przy sobie. A z tą pomadką polubiłam się od pierwszego użycia. Dobrze nawilża, zmiękcza i koi spierzchnięte usta. Zamówiłam sobie już kolejną i będę ją używać na zmianę z moją peelingującą pomadką. A i cena też bardzo dobra. Zapłaciłam za nią niecałe 10 zł.

2. AKCESORIA


Od jakiego czasu używam płytki do masażu twarzy z kwarcu różowego i jestem nią zachwycona. Od dawna szczotkuję ciało na sucho, taki masaż dla całego ciała, więc pomyślałam czemu by nie spróbować masażu twarzy? I tak od końcówki marca jestem posiadaczką płytki Gua Sha w kształcie serca, którą masuję twarz 3-4 razy w tygodniu, by moja skóra była bardziej elastyczna i jędrna. Taki masaż poprawia krążenie, oczyszcza z toksyn, działa też przeciwzmarszczkowo, redukuje cienie pod oczami i przywraca ogólnie blask skórze. Próbowaliście? Jeżeli nie, to naprawdę polecam. Więcej informacji o tym jak wykonać taki masaż, u kogo się sprawdzi, a komu jest niewskazany można znaleźć na stronie marki Chic chiq, która tworzy też kosmetyki naturalne inspirowane Ajurwedą. 

3. ZDROWIE



Od bardzo dawna pijemy w domu oleje zimnotłoczone, bo nie od dziś wiadomo, że mają korzystny wpływ na nasz organizm. Za pan brat jesteśmy z olejem lnianym czy z czarnuszki. Pijemy je w zasadzie regularnie naprzemiennie, zwłaszcza w okresie jesienno-zimowym. Całkiem niedawno odkryłam, że można mieć w jednym produkcie optymalną kompozycję trzech olejów, dostosowaną do różnych potrzeb czy wieku i teraz każdy w domu ma dodatkowo swoją własną butelkę oleju. W mojej, stworzonej specjalnie dla Kobiet, znajduje się nierafinowany olej z lnu, wiesiołka oraz konopii. Nie będę się rozpisywała o poszczególnych właściwościach olei, bo każdy może sobie bez problemu znaleźć te informacje (np. TU), warto się z nimi zapoznać. W butelce przeznaczonej dla mężczyzn jest olej rzepakowy, dyniowy i wiesiołkowy, a w tej Junior lniany, rzepakowy i z wiesiołka. Widziałam, że firma ma jeszcze w ofercie kompozycję dla Seniora i dla Pupila. My oleje spożywamy bezpośrednio z łyżki lub jako dodatek do sałatek czy koktajli. Według mnie super sprawa taki mix olei. Jeżeli jesteście zainteresowani, zerknijcie na stronę LoveLife.

4. SERIALE


W kwietniu obejrzeliśmy dwa naprawdę dobre seriale na Netflixie. Pierwszy z nich to Kalifat. Dawno żaden serial tak mną nie wstrząsnął, jak ten właśnie. Jeżeli macie możliwość obejrzenia, to gorąco polecam. Napięcie i niepokój towarzyszą od pierwszej do ostatniej sceny. Do tego klimatyczna muzyka i świetni aktorzy. Serial opowiada historię trzech kobiet: matki z małym dzieckiem, która chce uciec z Syrii, młodej studentki mieszkającej w Szwecji, która poznaje świat islamu, zostaje zwerbowana i skutecznie zmanipulowana przez kolegę, członka ISIS oraz ambitnej policjantki. A do tego w Syrii ISIS planuje atak terrorystyczny na Szwecję. To naprawdę trzeba zobaczyć.


Równie ciekawy okazał się serial Unorthodox. Kto jeszcze nie widział, a ma kilka wolnych wieczorów, to też polecam obejrzeć. To z kolei opowieść o wychowanej w chasydzkiej społeczności nastolatce, która była przekonana, że jej powołaniem jest bycie żoną i matką, dopóki nie zostaje przymuszona do małżeństwa. Udaje jej się jednak wszystko porzucić i uciec ze społeczności ortodoksyjnych Żydów do ultraliberalnego Berlina.

5. KONTO NA INSTAGRAMIE


W tym zestawieniu absolutnie nie mogło zabraknąć najcudowniejszego konta na Instagramie, który tworzy Kamila. Piękna, zdolna, mądra, rzeczowa Kobietka, która ma mnóstwo ciekawych i inspirujących rzeczy do przekazania, a zwłaszcza cennych informacji na temat Stanów. Dobrze, że ma sporo do powiedzenia, bo można jej słuchać (i patrzeć na nią :) godzinami. Zerknijcie do niej na profil, a jestem pewna, że Wam też się spodoba i przepadniecie. 

Przeczytałam wszystkie poprzednie książki Jenny Blackhurst, więc nie odmówiłam sobie przyjemności przeczytania jej najnowszego thrillera psychologicznego "Ktoś tu kłamie". Cieszę się bardzo, że sięgnęłam po tę książkę, bo dostarczyła mi mnóstwa wspaniałych czytelniczych doznań.

"Ktoś tu kłamie" opowiada historię mieszkańców bogatego, prestiżowego osiedla Severn Oaks, zamieszkałego przez ludzi odnoszących spore zawodowe sukcesy. Zdawać by się mogło, że to niezwykle spokojna dzielnica, gdzie życie płynie leniwie, bez niespodzianek, niemalże sielankowo, odbywają się pikniki szkolne, a sąsiedzi pomagają sobie i wspierają się nawzajem. Jednak nic bardziej mylnego. Tu każdy ma swoje tajemnice, sekrety, które skrywa skrzętnie przed innymi, by nikt nie ujrzał ich prawdziwej twarzy. Kobiety rywalizują ze sobą udając jednocześnie miłe i przyjacielskie, a czekają tylko by wbić szpilę koleżance. I tak płynie im życie, aż pewnego razu....

..... podczas halloweenowej imprezy dochodzi do nieszczęśliwego wypadku, podczas którego ginie Erica Spencer, lubiana, bardzo pomocna i główna organizatorka życia towarzyskiego na osiedlu. Wypity alkohol i upadek z domku na drzewie to podane przyczyny śmierci.

Mija niespełna rok od śmierci kobiety, a na stronie facebookowej szkoły pojawia się informacja sugerująca, że nie zginęła ona w wyniku nieszczęśliwego wypadku tylko została zamordowana. Co więcej autor posta twierdzi, że zna osobę odpowiedzialną za śmierć Ericki i zamierza w kolejno publikowanych podcastach wyjawić prawdę. Czy rzeczywiście zna mordercę Ericki? Czy tylko wkręca mieszkańców Severn Oaks wywołując zamęt, panikę i strach?

Książkę czyta się jednym tchem. Pierwsze kilka stron, to wprowadzenie, dzięki któremu poznajemy głównych bohaterów, mieszkańców luksusowego zamkniętego osiedla. Z każdą jednak stroną akcja przybiera na prędkości, a maski poszczególnych bohaterów zostają zdejmowane. Pod nimi kryją się niejednokrotnie kłamliwi i pełni zawiści ludzie, którzy w obliczu niepewności zaczynają zwracać się przeciwko sobie.

Duży plus również za zakończenie powieści, bardzo nieoczywiste, trudno domyślić się, kto jest zabójcą Ericki, bo ktoś tu zdecydowanie kłamie....

Książka ukazała się nakładem Wydawnictwa Albatros i jest do kupienia TU.

Zapragnęłam odpocząć od wszystkich kryminałów, które ostatnio przeczytałam. Zaczęłam więc rozglądać się za czymś zgoła odmiennym. Tak trafiłam na książkę "Łzy wojny" Wilburga Smitha i Davida Churchilla. Przeczytałam streszczenie i pomyślałam, że tego właśnie mi trzeba. I nie pomyliłam się. Książkę przeczytałam z ogromną przyjemnością i mocnym czytelniczym zaczytaniem.

"Łzy wojny" to piękna miłosna historia rozgrywająca się w malowniczej, spokojnej i bardzo upalnej Kenii oraz chłodnej, deszczowej i mglistej Anglii. Czytając malownicze opisy w książce miałam wrażenie, że aktualnie znajduję się w takich właśnie okolicznościach przyrody. Saffron Countrey wiedzie w Kenii spokojne, niemal sielankowe życie pod skrzydłami kochających rodziców. Ojciec dziewczyny zajmuje się  handlem, a matka pozostaje w domu skupiona na wychowaniu córki. Niestety rodzinna tragedia, śmierć matki, zmusza Saffron do opuszczenia Kenii i szukania swojego miejsca na ziemi w Anglii, bowiem nastolatka za namową ojca podejmuje decyzję o kontynuowaniu nauki. Dzięki wrodzonemu zacięciu i uporowi udaje jej się dostać do Oksfordu i swoją podróż do Anglii rozpoczyna w przededniu wybuchu wojny.

Tymczasem Gehrard, rodowity Niemiec, pochodzący z rodziny, która mocno sympatyzuje z Hitlerem, idealista, który zostaje wciągnięty w zbrodniczy mechanizm, pracuje jako architekt i jest zapalonym lotnikiem. Zbliża go to do niemieckiej władzy, chociaż w głębi serca nie popiera nazistów. 

Ta dwójka, tak diametralnie różnych od siebie ludzi, pochodzących ze skłóconych ze sobą rodzin, spotyka się przypadkowo podczas wojennej zawieruchy. Czy uda im się zbudować związek, a miłość okaże się silniejsza i pokona wszelkie przeciwności? Czy jednak lojalność wobec rodziny zwycięży? 

"Łzy wojny" to taka książka, której historia pozostaje z Czytelnikiem na długo. Dostarcza mnóstwa emocji i wrażeń, a piękne opisy przyrody i miejsc potęgują doznania Czytelnicze. To nie jest typowy romans, a wielowątkowa, słodko-gorzka opowieść o historii dwojga ludzi, skutkach wyborów, rodzinnych zawiłych relacjach, lojalności wobec rodziny i ojczyzny, a wszystko to osadzone w czasach zawieruchy wojennej. Polecam!

Książka ukazała się nakładem Wydawnictwa Albatros i jest do kupienia TUTAJ

Nie zawsze jest kolorowo. Bywa, że świat jawi się w czarnych barwach, bo czasem zwyczajnie przychodzą gorsze dni, kiedy to bezsilność zmiesza się z frustracją tworząc iście wybuchowy koktajl. 

Głowa nie zawsze jest pełna marzeń, bo bywa pełna pesymistycznych myśli i paskudnych scenariuszy. Oddech nie zawsze jest haustem cudownego świeżego powietrza, które sprawia przyjemność, bo bywa że dusi każdy wdech. Wolność nie zawsze jest  oczywista, bo bywa tłamszona i zabierana. 

Czasem szczęście przychodzi w nieszczęściu. Czasem doceniamy najdrobniejszy szczegół, a czasem wielkie rzeczy wydają się błahe. Czasem czujemy się tak wspaniale, że z powodzeniem możemy góry przenosić, a czasem zwyczajne wstanie z łóżka to wyczyn, bo Life Balance, jak ostatnio przeczytałam, to najtrudniejsza z życiowych gimnastyk. Warto jednak o tę równowagę życiową zawalczyć i niemal z uporem maniaka poszukiwać, zwłaszcza teraz, w tym naszym ostatnio dziwacznym czasie.  

Jednak czasem nawet proste przyjemności potrafią tak wiele zdziałać, wyciszyć domowe konflikty interesów, uleczyć duszę, posprzątać głowę i rozjaśnić umysł, przywrócić uśmiech na twarzy i ukoić zszargane nerwy.

Ostatnie, niemal letnie dni, pozwoliły mi zadbać o moją własną higienę umysłu. Cudownie było sobie przypomnieć, jaką wolność dają wycieczki rowerowe, to bycie w drodze, ten wiatr we włosach, który przewietrzył mi głowę, ta zieleń drzew i cisza lasu odcinająca od nadmiaru bodźców, ten wyciszający szmer wody, to słońce ładujące pod korek baterie, to cudowne zmęczenie przewrotnie będące paliwem i moi ludzie obok dostarczający mnóstwa radości. Tak, zdecydowanie tego mi było trzeba!!! 
Obsługiwane przez usługę Blogger.